USmiech Restauracja, Szczecin: See 7 unbiased reviews of USmiech Restauracja, rated 3 of 5 on Tripadvisor and ranked #357 of 448 restaurants in Szczecin.
Jak wejść na usmiech.aternos.me? Uruchom grę Minecraft i wybierz odpowiednią wersję dla tego serwera, następnie kliknij przycisk "Tryb wielosobowy". Następnie kliknij przycisk "Dodaj serwer", w polu "Adres serwera" wprowadź "usmiech.aternos.me" i kliknij przycisk "Gotowe".
piekny-usmiech.pl Wybielanie zębów Poznań, Poznan, Poland. २,००० आवडी · ३ जण ह्याबद्दल बोलत आहेत · 1 इथे होता. Salon wybielania zębów ul.Grunwaldzka 74 61-311 Poznań tel.509 180 160
Plik Przestrzeń Zewnętrzna. Niezwyciężony Jack Campbell.zip na koncie użytkownika aneto1 • folder Książki RAR(1) • Data dodania: 24 sty 2018
Tłumaczenie hasła "na okoliczność" na angielski. to the fact. on the occasion. required to compensate. majeure. in the event. of the fact. Należy określić szybszą procedurę na okoliczność zmiany planu wyrównania. A more rapid procedure should be followed when compensation plans are to be amended.
pomyślność, powodzenie, predestynacja, sukces, szczęście, szczęśliwe zrządzenie losu, szczęśliwe zrządzenie opatrzności, szczęśliwy traf, wena, dobrodziejstwo, gratka, łaska zrządzenie losu, możliwość, okazja, pomyślna okoliczność, pretekst, przychylność, sposobność, szansa, uśmiech zrządzenie losu, kokosowy interes, kopalnia złota,
Bez ohledu na skutečnost, že neustálý pohybnaše planeta je obvykle necitlivá, různé vědecké fakty již dlouho dokazují, že planeta Země se pohybuje ve své striktně definované trajektorii nejen kolem Slunce, ale také kolem své vlastní osy.
Uśmiech fortuny. Redakcja. 30 marca 2011, 0:00 V LIGA KRAKÓW-WADOWICE. Chełmek wziął rewanż na Wróblowiance za jesienną porażkę, a okoliczności ustalenia wyniku były podobne, bo
Dużo zdrowia! Tego przede wszystkim życzyliśmy sobie w nowym roku. Do tego tradycyjnie jeszcze szczęścia i pieniędzy. Dlatego ludzie grają w totka, bo wierzą, że szczęście się do nich uśmiechnie i
As Fortuny celebrates its 90th anniversary in New York City, AD PRO spoke with Mickey Riad, the company’s co-owner and creative director (who runs Fortuny alongside his brother, Maury), about
KdNfdL. Fotel z wysokim oparciem zaskrzypiał straszliwie, gdy wampir odchylił się na nim tak mocno, że balansował na samiutkich kantach nóżek, które w zasadzie już parę razy złamał właśnie przez takie bujanie się. Wetknął ręce pod głowę, nogi władował na blat biurka i zaczął niewinnie machać stopami. Rachunkowość zrobiona, poczta sprawdzona po Hefanie, a Gazra nakarmiona. Koniec na dziś. Zaśmiał się cicho pod nosem na wspomnienie tej cholernej korespondencji. Co prawda dostawał od posłańców różnorakie papierzyska z wrzeszczącym, czerwonym tuszem wymalowanym nagłówkiem "WEZWANIE DO ZAPŁATY!", ale jakoś nigdy się nie zdarzyło, żeby wampir zapłacił chociaż miedziaka podatku od gruntu, działalności gospodarczej, demoralizacji, rozpusty, psucia/zużywania powietrza albo innej bredni. To zużywanie powietrza w jego przypadku nawet niekoniecznie miało zastosowanie, bo jakby chciał to by nie oddychał. "Żywe trupy" oddychać nie potrzebują, ale że muszą małpować ludzi to nauczyły się tej trochę niepotrzebnej czynności. Santorin ziewnął porządnie i zaraz po tym niemal zaczął dławić się kaszlem. - Jebałby to pies... - odcharknął i pociągnął nosem, bo niemal poryczał się od spazmu. Wyciągnął się na nowo, zastanawiając się co za dżuma tym razem go dopadła. Nie żeby wampiry miewały przeziębienia czy coś, ale Santi słyszał o przypadkach zachorowań. Rzadkich bo rzadkich, jednak dalej zachorowań... - ...a dziadzia Kostrofius przypadkiem nie cierpiał na wampiryczną astmę? A nie, to pylica była i to chyba nawet od kurzu w sypialni. - myślał głośno, stukając w kieł tak przydługi, że zaczął kaleczyć sobie usta. Nagle coś mlasnęło głośno. Wampir skulił się i złapał za podeszwy butów, tym samym stawiając fotel tak jak stać powinien, z powrotem na 4 nóżkach. Buty butami, ale to nie jakieś lodowate zadupie i podeszwy nie muszą mieć pół metra grubości. Preferował obuwie z potrójną funkcją: elegancja, wygoda i z dość cienką podbitką, żeby lepiej wyczuwać i unikać niepewnych (rozumieć należy "skrzypiących") desek podłogowych. Taki właśnie bucik niestety nie chronił przez bezlitosnym strzelaniem mokrą szmatą po śródstopiu. Vega roztarł uderzone miejsce i z wyrzutem spojrzał na Lorę, która bojowo ściskała "broń" w ręce. - To boli! - I dobrze, bo ma boleć. - odparła bez cienia współczucia. - Ja delikatny chłopak jestem! - Gdybyś nosił po 1 skrzynce wódy i wina, a nie po 5 to może bym uwierzyła. - Potwór... - Odezwał się! - Mogę chociaż wiedzieć za co to? Lora z wyrzutem wskazała cud-miód zadbanym paznokciem na maleńkie grudeczki piasku, które spadły z butów Santorina i teraz walały się na biurku, miejscu pracy podczas spełniania się życiowo przy uzupełnianiu papierologii wyższej. Wampir udał, że nic nie widzi i o niczym nie wie. - Wiesz, myszeczko, nie bardzo rozumiem o co Ci chodzi... - Nie ściemniaj! Dobrze wiesz, że chodzi mi o ten chlew, który robisz ZA KAŻDYM RAZEM, kiedy pakujesz te swoje kopyta na biurko! - Robisz z igły widły... - Nie sprzątasz tego to nie wiesz jakie to irytujące, kiedy co chwila znajdujesz jeszcze jeden paproszek i jeszcze jeden, a padasz z nóg i wkurwia Cię najmniejsze gówno! - ...widzę właśnie. - Co tam mruczysz? - zapytała ostro, zabijając Santorina wzrokiem. - Nic! - wyszczerzył się bezmyślnie, gdyż doszedł do wniosku, że lepiej nie drażnić sprzątaczki. - No ja myślę... A teraz zabieraj te nogi, muszę tu posprzątać! Znowu rąbnęła szmatą po stopach Vegi, na co ten przykurczył nogi tak raptownie, że wypieprzył się razem z fotelem. Rumoru narobił, że obudziłby nieboszczyka. Lora nic się nie odezwała, okrężnymi ruchami polerując blat, na którym prócz rzekomych brudów znajdowały się również: kałamarz, elegancki kandelabr z 5 świecami, Biblia Finansów, marmurowy przycisk do papieru w kształcie ponętnej syrenki wyginającej się na pseudo morskiej skale oraz góra papierzysk ułożona w pedantycznie równy stosik. Ruda akurat podniosła kartkę złożoną niegdyś w potrójną harmonikę by wygarnąć spod niej piasek, kiedy coś rzuciło jej się w oczy. Zbliżyła formularz do światła i aż zmarszczyła brwi. - Boże kochany, a cóż to za tasiemiec?! Santorin przestał rozczulać się nad bolącą stopą i, dalej leżąc na podłodze razem z fotelem, popatrzył na pracownicę nieco zbity z tropu. - Jaki "tasiemiec"? Hefan znowu członka narysował na liście od którejś-mojej-byłej? Wzrok Lory zawierał w sobie jedno zdanie: "Imbecyl". Jakoś nie zareagowała na wzmiankę o nieznajomości imienia kochanki. No cóż, wszyscy wokół wiedzieli o rozpustności szefa tawerny i ze świecą szukać kogoś, kto by się temu jeszcze dziwił bądź to potępiał. Chociaż nie, może Malgran by coś burczał, naczelny formalista i święty obrońca wszelakiej kobiecej cnotliwości tak oddany sprawie, że nigdy nie tknął żadnej tutejszej dziewki. - Weź mnie nie obrażaj, Santi. Akurat członka to umiem rozpoznać. O podpis mi chodzi, ten tu, o. Urzędas ma niezłe plecki w rodzinie, że dochował się tak długiego nazwiska. Mag może jakiś albo inny czort - nie obrażając Atroxa oczywiście... - Lora... To jest MÓJ podpis. Wytrzeszczyła zielone gały. - Żartujesz! Przecież Ty Vega jesteś a nie... TO. - stuknęła palcem w strzelony zamaszyście podpis, który w swojej rozciągliwości zajmował kartkę od jednego marginesu do drugiego. - "Vega" to skrót. Zesrałbym się chyba, gdybym za każdym razem miał przedstawiać się pełnym nazwiskiem. - w miarę wątłych możliwości na leżąco wypiął pierś i przytknął do niej kciuk. - Wampirze nazwiska są bardzo długie i skomplikowane, ale tak łatwiej nam określić skąd kto pochodzi. - nagle zmarniał, jakby się czegoś wstydził. - Gdyby nie skrót ludziska od razu by się połapali, że jestem wampir. Stali klienci to stali klienci, zdążyli przywyknąć i wiedzą, że jestem niegroźny. Ale nowi? Zara by przylecieli z dzidami, widłami, kołkami z krzeseł, sporadyczną pochodnią, świętym znaczkiem albo, brońcie bogowie, tą cuchnącą zupą czosnkową. Aż mnie skręca na samą myśl... Poza tym lepiej, żeby tatuś za wcześnie się nie dowiedział o mojej wolności, a tym bardziej o działalności. - To Ty masz ojca? Zrobił potępiająca minę. - Mówiłem Ci już. Z kapusty się nie wziąłem. Nie zostałem też "przemieniony podczas mrocznego rytuału", nie wiem skąd ludzie biorą takie zabobony. - No dobra, dobra, już ja swoje wiem... To jak w takim razie mości pan "Vega" się naprawdę nazywa? - Santorin Rajivar Vengervalis-Gareshmill III. - wyrecytował z zamkniętymi oczami, po czym dodał. - Zapłacę Ci sztukę złota, jeżeli powtórzysz to bez zająknięcia. Oferta zachęciła ex-dziwkę do podjęcia próby. Kilka razy powtarzała zapamiętane sylaby oczywiście w złej kolejności, aż w końcu złapała się za głowę. Santorin uśmiechnął się psotnie. Wskazał Lorę palcem, oko przymrużył i wytknął nieco język, bo zwęszył triumf... - Ha! Widzisz, że "Vega" jest znacznie poręczniejszy? ... jednak srogo pomylił się w ocenie powodu szoku na buzi Lily. - Przecież to brzmi jak jakaś choroba weneryczna! "Witaj, cna dziewojo, jam jest Santorin "Choroba Weneryczna" Vega III". Santi, tak mi przykro, chyba rodzice Cię nie kochali skoro nadali Ci takie imię. Chociaż... Wiesz co? Tylko ten "-valis" się zgadza. Wampir po raz drugi już tego wieczoru zrobił potępiającą minę. - Nie rób takiej miny bo już Ci tak zostanie i nawet Hefana byś nie wyrwał podczas polowania. I bez tego wyglądasz okropnie. Jeszcze raz moje kondolencje. Dobrze, że przez ostatnie 2 lata nie wiedziałam jak się nazywasz w pełni, bo bym Ci nawet ręki nie podała. Jeszcze bym złapała... chorobę weneryczną. - roześmiała się dość sztucznie, jednocześnie klepiąc Vegę w kolano, po czym opuściła biuro rachunkowe. Właściciel "Uśmiechu Fortuny" odczekał, aż kroki Lory ucichną i założywszy nogę na nogę, oparł je o kant biurka. Splótł dłonie na karku. Studiował każdy sęk na deskach sufitu i uśmiechał się do siebie. To już 2 lata, co? Nawet nie wiadomo, kiedy upłynął ten czas. Tyle się w ciągu tych 2 raptem lat wydarzyło, że można by o tym książkę napisać. Któż nie przewinął się przez progi wygranej w karty tawerny! Jakaś dupencja, nosząca na twarzy woalkę. Pamiętał, że za wierzchowca miała śmierdzące, lwo-podobne zwierzę. Epizodycznie zagościł pewien drągal, którego matka chyba bzyknęła się z wilkołkiem, bo takie miał szpony i generalnie dziki wygląd. Paru osobom jak raz się tutaj spodobało, więc zostali. Lora przybyła z obstawą w postaci "klasycznej blondynki" oraz szlachciura. Blondi na drugi dzień wybyła z powrotem do Medary, najbliższego większego ośrodka cywilizacji, a Karol... no cóż. Zmienił się w prosiaka (cholera wie jakim sposobem?!), później odmienili go przy pomocy...CZEGOŚ... co było zrobione z wyjątkowo śmierdzącego grzyba. Santorina aż przebiegł dreszcz na wspomnienie fetoru, który utrzymywał się przez tydzień na piętrach mieszkalnych. Prawdziwego zamieszania w tawernie narobił Cahir. Wyglądał jakby go chory umysłowo czarodziej poskładał do kupy z różnorakich części, które miał pod ręką, a nawet dodał kilka dla rozrywki, jak ogon lub skrzydło. Ten to był agresywny na całego i prowokowało go byle gówno, a jak wszczynał bójkę to nikt nie ważył się ustawiać go do pionu. Sam się uspokajał po jakimś czasie. Tylko ludziska potem łazili z poparzeniami na mordach, bo dostali ognistym łapskiem. Wampir niemal roześmiał się cicho. Sam nie wiedział dlaczego, ale zawsze robiło mu się ciepło na sercu, gdy myślał o Cahirze i Lorze. Los to gość z niezłym poczuciem humoru, skoro umyślił sobie, że zmiennokształtny mag i prostytutka zakochają się w sobie. Co więcej, ona porzuci swój zawód, a on nieco spuści z tonu. Vega dawno nie widział takiej miłości. Dwa różne światy, a uczucia tyle, że można by było obdarować nim pół miasta! Żeby to raz przyłapał parkę, jak gdzieś na boku kleili się do siebie... Zmarkotniał nieco. Serducho mu się krajało, gdy patrzył na marnującą się Lorę. Piła, mało spała, nie dbała o wygląd odkąd Cahir przepadł bez wieści... Przez pewien czas w "Uśmiechu Fortuny" mieszkała nawet rusałka, Nimra Hillsing, i cierpiała na amnezję. Nikt nie wiedział skąd pochodziła. Niedługo potem jej miejsce zajęła Nissare Jeaggerjack, uczona pani smoczyca, która prócz zmieniania skóry na ludzką (całkiem niczego sobie z resztą) to miała taki dryg do technologii, że gdyby chciała zamontowałaby budynkowi tawerny nóżki i wprawiłaby go w ruch. Czego innego spodziewać się po Drakonautach, którzy od niechcenia budowali ustrojstwa, o jakich innym rasom się nawet nie śniło. Do kadry pracowników dołączyła Kogita, Trizonka, i jej matkę NA PEWNO bzyknął wilkołek, skoro miała psie uszy i białą kitę. Atrybuty te szło zignorować, skoro potrafiła tak się ubierać, by podkreślać wszystko, co miała zgrabne. Szkrabika tego nie tyle można było wypatrzeć w tłumie, co wyczuć, bo dziennie chyba wylewała na siebie całe galony perfumów wszelakich (Santorin do końca nie-życia znienawidzi zapach jaśminu, to pewne). Wszędzie chodziła z dużą szklaną kostką i dopóki leczyła zadrapania nie najgorzej, nikt nie zawracał Lisicy dupy co to tak naprawdę za przedmiot. Rekord dziwności zdecydowanie pobili Malgran z Eldarem. Jeśli wierzyć ich słowom oraz wyliczeniom Nissare, ci dwaj byli dosłownie z drugiej strony świata! W Cheronie wylądowali przez przypadek, bo ich znajoma smoczyca ze zdolnościami teleportującymi kopnęła się przy nawigacji. Ciekawymi nabytkami byli Atrox Balzigeer oraz Nari Merrev'edi. Chociaż jeden miał rogi, ogon i wyglądał na rasowego demona, a druga na zwyczajną podlotkę to oboje byli czymś co nazywa się Nefilimami. Nari była owocem związku anioła z człowiekiem, z kolei Atrox człowiekiem, który za życia nabroił tak, że zrobiono z niego demona. I jak się tutaj połapać...? Nie można też zapominać o stadku ghuli, które zadowoliło się w okolicy. - Taaak, to zdecydowanie były ciekawe 2 lata. - westchnął pogodnie i postawił fotel jak należy. I pomyśleć, że cała ta heca zaczęła się od 2 osób: jego i Hefana. Stadko dziwolągów nieźle się powiększyło. Odłożył na kupkę korespondencji pokwitowanie, które wcześniej Lora wzięła do łapy, i przycisnął wszystko syrenką z marmuru. Wszystko od wampira i chochlika. Nagle coś go olśniło. Pomysł niegłupi i genialny w swojej prostocie, a przy tym taki, jakiego można się było spodziewać po panu Vedze. Z szatańskim uśmiechem zdmuchnął świeczki w kandelabrze... Pierwszą ofiarą padła Kogita. Nawet przez drzwi sączyły się aromaty różnych olejków i innych dupereli do pielęgnacji, od których Santorina zaczęło kręcić w nosie na poważnie. Kichnął z rozmachem, niemal upuszczając wszystko, co trzymał pod pachą: drewniany stelaż, podłużne pudełko i zwinięty kawał materiału. Lisica chyba go usłyszała, bo nie minęła nawet minuta, jak drzwi się uchyliły i oskarżycielskie spojrzenie zaczęło wwiercać się w wampira. - Szpiegujesz mnie? - A co ja, Malgran? Ranisz moje uczucia... - ledwo zaczął się teatralnie rozkręcać, a rozmówczyni już sprowadziła go do parteru. - W takim razie czego tu chciał? Wskazał przyniesione rzeczy. - Mam pewien pomysł, ale musisz mi pomóc. Chcę, żebyś dodała tutaj coś od siebie. Podejrzliwie odchyliła uszy na boki i przymrużyła oczko. - Niby co, na przykład? - Właśnie o to chodzi, że to ma być Twój i tylko Twój wkład. Ja nic nie sugeruję. - Dziwny z Ciebie osobnik, Vega... - mruknęła z rezerwą, chociaż widać było, że nie ma pojęcia czego oczekuje Santorin (w zasadzie to kto by wiedział poza nim samym?). - Miło mi, że tak uważasz. - uśmiechnął się radośnie. - Czyli co? Mogę liczyć na Twoją pomoc? - No zgoda. Mam tylko nadzieję, że nie wpakowałam się w nic głupiego... - Kituś, kochanie Ty moje, na tym świecie żyją tylko głupcy. Obładowana wszystkim co przyniósł wampir, popatrzyła za nim, gdy schodził po schodach do sali jadalnej. Pracowała tu już trochę, a i tak nie przywykła jeszcze do sposobu bycia tego osobnika. Był bezpośredni, to dobrze, ale miewał też absurdalne pomysły. Rozstawiła stelaż na środku pokoju, rozpięła na nim materiał i z miną znawcy popatrzyła na konstrukcję. Sztaluga? Miała coś namalować, dodać od siebie? Tylko co, skoro płótno było puste. Wzięła do ręki pudełko, w którym znalazła kilka słoiczków farb oraz pędzelek. Parę razy skubnęła czubeczek ucha, zastanawiając się gdzie machnąć pierwszą kreskę. Raz kozie śmierć... Druga była Nissare. Drakonautka w przerwach od budowy machiny teleportacyjnej robiła za kucharza. Vega wsadził łeb do kuchni i cofnął się równie szybko. Wampiry nie lubią ognia, a smoczyca, zatykając sobie 1 dziurkę od nosa, drugą kichnęła ogniem do piecyka i zaczęła smażyć ziemniaki. Zawczasu podniosła pokrywkę jednego z 2 garnków z gotującą się zawartością. W tym był chyba sos, sądząc po zapachu. Posoliła i popieprzyła co było trzeba i otrzepała dłonie. Santorin skorzystał z okazji. Wsunął się do kuchni dość nieśmiało jak na niego. - Nissare... Masz chwilę? - Zajęta jestem, jak widzisz... - zaczęła z wprawą kroić cebulę w cieniutkie plasterki. - ...ale mów śmiało o co chodzi. - Potrzebuję Twojej pomocy przy pewnym projekcie? Jak zawsze słowo "projekt" działało na Drakonautkę jak mięso na lwa. Od razu podniosła głowę i wygięła uszminkowane na ciemno usta w drapieżnym uśmiechu. - Projekcie? Jakim? Mów, mów szybciutko! Zamierzasz wybudować w piwnicy kotłownię, by doprowadzać do pokoi gości ciepło, gdy tylko przyjdą jesienno-zimowe dni? A może chcesz jakąś małą, fikuśną maszynkę latającą, która zastąpiłaby te obrzydliwe, srające wszędzie ptaki pocztowe? Jeśli tak, to od razu uprzedzam, że odpowiedni odbiornik, w pełni zależący od rodzaju środka transmisji - mówię tu o eterze albo linach, chociaż zakładanie masztu z liną na naszym podwórzu i w najbliższym mieście to trochę głupota - to da się zrobić ale... Ouu, sądząc po minie to nie o to Ci chodzi. Szkoda. Oszołomiony wywodem Drakonautki stał chwilę jak to ciele, bezwiednie kiwając głową niczym papuga w takt "Tak, tak, dokładnie... Bezbłędnie... Na pewno... Ale wiesz, że nic nie rozumiem, prawda?". Otrząsnął się wcale dyskretnie i na biegu wyłożył sprawę. Kiedy wyszli z kuchni, Nissare przytknęła palec do brody, badawczo spoglądając na oparty o ścianę pakunek. Wyraz twarzy miała średnio pokrzepiający. - Santorinie, zdajesz sobie sprawę z tego, że malarstwo to nie moja bajka? Rzeczoznawstwo, owszem, ale nie malowanie samo w sobie. - Nic nie szkodzi. W zasadzie to nawet o to chodzi: nie ważne, czy umiesz operować pędzlem jak zawodowiec czy jak dziecko. Wystarczy, że dodasz od siebie nawet malutki szczególik. Zgodziła się. Podczas przerwy rozstawiła sztalugę w kącie kuchni. Wypłukała pędzelek w szklance wody i już miała namalować to nad czym myślała w czasie pieczenia jagnięciny, kiedy zobaczyła co było "pierwszym elementem". Biały...? Wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia co Santorin wykombinował tym razem, ale jak mus to mus. Na pokrywce pudełka z farbami zmieszała nieco żółci i brązu, po czym zabrała się do pracy... Przyszła kolej na Lorę. Wampir dopadł ją, gdy z pierzastą zmiotką w ręce balansowała na taborecie, by zgarnąć pajęczyny w kącie sufitu. Fartuszek pokojówki miała nieco wygnieciony, miejscami z szarawym, kurzowym mazem. Znalazło się nawet parę mokrych plam od wycierania rąk po wyżymaniu szmatki do czyszczenia mebli. Tak się skupiła na robocie, że wystawiła koniuszek języka. Nagle zrobiła wielkie oczy i zaczęła piszczeć. - Aaaa! PAJĄK! Pajączek nie większy niż paznokieć wystraszył się chyba jeszcze bardziej. Szybko przebierał nóżkami, uciekając przed miotełką, którą to Lora próbowała robala zmiażdżyć. Pokurcz przebiegł po suficie i spadł Santorinowi na głowę. Wampir nic nie poczuł... przynajmniej dopóki Lora z rozmachem nie przywaliła mu miotłą. Pająk uciekł, a bogu ducha winny Vega wykrzywił się w grymasie i syczał, dotykając uderzonego miejsca. Lily zamurowało na dłuższą chwilę, bo coś takiego NIE POWINNO się zdarzyć! Szybko zlazła z taborecika z wyjątkowo karną miną. - Boże, Santi, nie chciałam! Tam był pająk i chciałam go zabić, ale on spadł... Bardzo boli? Popatrzył na nią z mordem w oczach, a ona przygryzła paznokieć, schowała miotełkę za plecami i uśmiechnęła się najniewinniej jak umiała. Spodziewała się reprymendy albo "Jesteś zwolniona!", ale zamiast tego szef jedynie pogroził palcem. - Twoja kara czeka na Ciebie w pokoju. Po wszystkim masz mi przynieść wszystko z powrotem. I bez wymówek! - zakomenderował i wyszedł trzaskając drzwiami. Najpierw zdziwiła się, lecz po przetrawieniu faktów zakryła usta dłonią. W języku Santorina "kara" mogła mieć tylko podtekst erotyczny. EROTYCZNY! Aż bała się, jak ta kara miała wyglądać. Zapewne zaraz się przekona, że mama miała rację i nieludzie są źli! Boże, tylko żeby nie zastała w pokoju czegoś takiego jak... ...nie, to nie był pejcz. To była sztaluga i znajdował się na niej zaczęty obraz. Ruda ścisnęła nasadę nosa, chyba dawne zboczenia zawodowe zaczynały mieszać jej w głowie. Podeszła do stanowiska, złapała pędzel i, spojrzawszy na dzieło, dostała pustki w głowie. Cokolwiek namaluje będzie się to miało jak pięść do nosa do tego, co już było na płótnie! Jeżeli to miała być jej kara, to brawo, Santorinie Vega, wielki z pana komediant! Pośpiesznie rozejrzała się po swojej kwaterze w poszukiwaniu inspiracji. Znalazła ją, połyskującą krwistą czerwienią na stojaczku w kształcie wykładanej atłasem kobiecej szyi. Eldar. No, to mogło zakończyć się katastrofą, ale jakby na to nie patrzeć należał, JESZCZE, do kadry pracowników. Zielonołuski potwór wylegiwał się na podwórzu i sądząc po delikatnym uśmieszku bardzo odpowiadało mu wiosenne słoneczko. Generalnie chyba do gustu przypadł mu cheroński, gorący klimat. Z zadowoleniem pacnął ogonem zakończonym pierzastą pitą. Rozkocurał się do tego stopnia, że przewrócił się na bok i grzał teraz drugą stronę potężnego cielska. Santorin mógłby przysiąc, że smoczysko mruczy gardłowo chociaż mógł to być też szum rozmów z tawerny. Podszedł bliżej, rozłożył sztalugę, zaczęty obraz umieści na miejscu i otworzył pudełko z farbami zawczasu, gdyż Eldar mógłby je uszkodzić szponami podczas prób pokonania haczykowatego zamka. - Eldar, mogę Cię prosić na chwilę? Mam dla Ciebie zadanie. Gadzina niechętnie otworzyła neonowe oko i skierowała łeb w kierunku wampira. Raczej nie był przyzwyczajony do tego, że rozmówca czegokolwiek od niego chce. - "Coś się stało?" - W pewnym sensie tak. Widzisz tę sztalugę? - "No. I co z nią?" - Chcę, żebyś coś namalował. Eldar zbaraniał. Usiadł tak gwałtownie, że ziemia lekko zatrzęsła się, a Santorin musiał wymachiwać rękami aby nie klapnąć tyłkiem na klepisku. Smok wycelował w siebie szponem. - "JA mam coś namalować? Rozum Cię opuścił?! Malowanie to rzecz dla istot człekokształtnych! Malgran się do tego lepiej nadaje...!" - Malgran też będzie malował. Brunatnoskrzydły spoważniał. W zasadzie... To czemu nie? Skoro on ma się wydurniać, to elf też będzie. I nie popuści mu chociażby dlatego faktu. - "Umowa stoi. Ale co to ma być?" - To już zależy od Ciebie. Może to być coś co lubisz, coś czego nie lubisz... Podać Ci pędzelek? - "No daj." Malgran z wytrzeszczonymi oczami drapał się po głowie. Nie takiego widoku się spodziewał, kiedy Eldar telepatycznie poprosił go o pomoc. Myślał, że chodzi o podrapanie między łopatkami, gdzie smok nie mógł sięgnąć i potrafił być z tego powodu bardzo upierdliwy. Zamiast wyginającego się "w cierpieniach" Eldara, ujrzał go w dużej mierze rozpłaszczonego przed sztalugą. W wargach ściskał koniec pędzelka, który co chwila moczył w żółtej farbie i kreślił kółka na płótnie. Zaś gdy rozmyślał, co by jeszcze dodać, zagryzał narzędzie pracy stawiając je do pionu, po czym znowu zaczynał coś smarować. Na widok Malgrana podniósł łeb i uśmiechnął się, ze względów oczywistych pozdrowił go telepatycznie. "Cześć Malgran." - Możesz mi powiedzieć, co Ty wyprawiasz? - zapytał, podchodząc i w gruncie bojąc się, co tym razem strzeliło smokowi do łba. "Maluję." - TO widzę. Ale co i po co i dlaczego? "Santorin prosił. I mówił, że Ty też masz malować." - Czy zawsze muszę się o wszystkim dowiadywać ostatni? - rzucił z wyrzutem, splatając ramiona na piersi w wyrazie chronicznego niezadowolenia. "Nie marudź tylko chodź tu i pomóż mi malować czarne gwiazdki." Stanął przed sztalugą, wziął od smoka pędzelek i uniósł wysoko brwi w odpowiedzi na to, co ujrzał. - Too... Gdzie mam postawić te gwiazdki? "Najpierw wszystko trochę zaokrągl i dopiero wtedy domaluj gwiazdkę... Nie, nie taką gwiazdkę! Taką bardziej płaską!" Wykrzywił usta wymownie, ale czynił, jak smok kazał. Inaczej strofowałby go telepatycznie i werbalnie dopóki by nie oszalał lub nie przyznał, że epokowe dzieło zostało "zniszczone" z jego winy. Po kilkudziesięciu minutach na dobre oderwał pędzel od obrazu, jednocześnie podziwiając zgrabny stos złotych... - "Bardzo ładnie! Podoba mi się! Mówiłem Santorinowi, że istotom człekokształtnym malowanie idzie lepiej, ale nie chciał słuchać." - przerwał potok myśli elfa, po czym lekko pyrgnął go nosem ramię. - "Teraz Twoja kolej." - Nie mam pojęcia, co mam namalować. - "Santorin powiedział, że to może być coś co lubisz albo czego nie lubisz." Malgran z namysłem przygryzł lekko dolna wargę. Zaryzykował. Przecież na tym obrazie i tak nic nie trzymało się kupy... Z Atroxem chyba poszło najszybciej. Łatwo było go wypatrzeć w sali jadalnej nie tylko dlatego, że był wyższy niż normalny człowiek. Wokół niego z reguły były pustki, bo ludzie odruchowo się od niego odsuwali. Santorin, mimo że sam nie był szaraczkiem w dziedzinie dziwności, też czuł swego rodzaju... dyskomfort, gdy przebywał blisko Atroxa, który jak zawsze był przerażająco rzeczowy, gdy coś ktoś od niego chciał. - Mam coś domalować? - Dokładnie. - W takim razie daj mi ten obraz i miejmy to już za sobą. Wampir bez słowa wręczył demonowi rozpięte na ramie płótno, a na stole postawił pudełko z farbami. Z szeroko otwartymi oczami patrzył, jak tamten opiera sobie obraz o uda i kant blatu, po czym używając raptem 3 kolorów zaczyna kreślić na płótnie falowane linie. Zastanawiał się czy to kolejna z demonicznych sztuczek, a może demony po prostu "umieją wszystko idealnie", że po niecałych 15 minutach Atrox oddał wszystkie akcesoria. - Już? - Santorin ze zdziwieniem odebrał obraz (ledwo zdążył okraść klientkę przy stoliku obok!) - Już. - Szybki jesteś. - Po prostu się nie rozczulam. Vega nic się nie odezwał. Po prostu zabrał manele i sztywnym krokiem udał się do swojego pokoju na szczytowym piętrze mieszkalnym. Rozsiadł się na fotelu z wysokim oparciem i atłasowym podbiciem i z zadowoleniem popatrzył na schnące dzieło. Żeby triumf smakował jeszcze lepiej odkorkował butelkę z ciemnego, niebieskiego szkła i nalał jej zawartość do kielicha ze szczerego złota i wykładanego drobnymi szmaragdami. Popijając krew z szykownego naczynia, które ukradł dawno temu podczas balu u pewnej markizy, wodził wzrokiem po w ogóle nie pasujących do siebie elementach. Jego podwładni mają ciekawe pomysły, naprawdę! Troszkę się nabiedził, by dodać ostatni, najważniejszy aspekt obrazu i nie zmieszać ze sobą farb w ohydną kompozycję. Może przesadził, kompozycja sama w sobie była tragiczna, ale o to mniej więcej chodziło. Teraz tylko poczekać, aż dzieło wyschnie i gotowe! Zszedł do jadalni późnym wieczorem. "Uśmiech Fortuny" nie był tawerną idealną i miewał swoje... abstrakcyjne dekoracje. Do jednej z takich należało wielkie, zakurzone poroże jelenia, które wisiało na ścianie nieopodal baru. Santorin kazał Kogicie oraz Lorze nalać wina do miedzianych pucharków i rozdać wszystkim, a sam zabrał się za ściąganie nieszczęsnego poroża. W jego miejsce powiesił zakryty białym materiałem pakunek. Mniej i bardziej podchmieleni klienci, a nawet pracownicy zaciekawili się tym, co działo się w tawernie. Alkohol dla wszystkich oraz tajemniczy przedmiot? No, no, ciekawe... Santorin wskoczył na krzesło, żeby było go lepiej widać i wymachami rąk uciszył wszystkich. - Dziękuję, dziękuję za uwagę! A teraz mnie, moi drodzy, posłuchajcie, bo mam coś ważnego do powiedzenia! ...Ej, bez wycia, dobrze? Będę mówił krótko! ...Nie, nie zostałem ojcem, bez takich teorii! ...Nie zamykam też tawerny! ...Aven, kurwa, przestań otwierać japę, bo próbuję przemawiać, a Ty w kółko trujesz i to się przedłuża! Rzeczony Aven zaczął się śmiać, Staszek z Jędrkiem podłapali temat, obudził się również Szefuńcio, po czym cały "klubik pokerowy", do którego należał Hefan, zaniósł się wesołością. Trudno było powiedzieć, czy to z powodu załamania na twarzy Santorina, czy przez ów grupkę pijaczków wszyscy w tawernie gruchnęli śmiechem. A może było to po prostu cholerne fatum. Wampirowi dłuższą chwilę zajęło uciszenie rozmów oraz chichotów. - Już mogę? Dziękuję... Kochani moi, jak sami dobrze wiecie, jeszcze parę lat temu to było totalne zadupie, a budynek, w którym jesteśmy, nadawał się do zburzenia. Dzisiaj śmiało mogę nazwać to miejsce domem. Ba! Jest to okoliczny... Zamknij mordę Aven! ...ośrodek kultury! Wypijecie za to ze mną!? Z gardeł zebranych wyrwał się ryk aprobaty. - W ciągu tych 2 lat wydarzyło się naprawdę sporo i, jeśli pozwolicie, nie będę przytaczał wszystkich ciekawych chwil, bo zeszłyby nam na to kolejne 2 lata! Ale ale! Jedna osoba tutaj obecna zasługuje na szczególne wyróżnienie! Bez niej nigdy nie pojechałby do "Czarciego Grosza" w Galateyi i nie zagrał w pokera, dzięki któremu wygrałem akt własności tej tawerny. Bez tej osoby "Uśmiech Fortuny" nie miałby tego specyficznego klimatu wolności, zwykłej niezwykłości i TEGO CZEGOŚ co sprawia, że chcemy tu wracać! A ja nie ukrywam, że przepuściłbym wszystkie pieniądze... - uśmiechnął się, w odpowiedzi otrzymując chór pełnych zrozumienia chichotów. - Moi drodzy! Przez ostatnie dni wszyscy pracowaliśmy nad prezentem dla naszego szczęśliwca! Każdy dodał coś od siebie i razem stworzyliśmy coś, co nas wszystkich charakteryzuje, coś, po czym można nas poznać! Jesteśmy Cherończykami, do cholery, i nie cierpimy, gdy ktoś o nas zapomina! Mam rację?! NO PEWNIE, ŻE MAM! - Podniósł do góry pięść, a tłum odpowiedział mu rykiem aprobaty. Niektórzy unosili kielichy, więc trochę wina polało się na głowy. Santorin kontynuował. - Dzisiaj mijają okrągłe 2 lata od otwarcia tego przybytku i chciałbym, aby nasza mała maskotka odsłoniła prezent dla niej, dla nas pracowników i dla was, żeby zapadł wam w pamięć tak głęboko, że nigdy nie zapomnicie o "Uśmiechu Fortuny"! IMPEK, CHODŹŻE TU I ŚCIĄGAJ TO PRZEŚCIERADŁO! Wampir zeskoczył na ziemię i ruchem ręki zachęcił chochlika, by przestał chować się za nogami Atroxa. Hefan wyraźnie nie wiedział, jak odnaleźć się w sytuacji. Lubił gorszyć ludzi, lubił wypić i chociaż lubił też uskarżać się na swój los, do "święta" na swoją część nie przywykł. Kiwał się na boki, kiedy szedł pod ścianę. Strzelił palcami, jakby chciał się rozgrzać, i zaczął machać nierówno nietoperzowymi skrzydłami. Koślawo coś podleciał na tyle wysoko, by złapać rąbek materiału okrywającego "niespodziankę", po czym spadł z hukiem. Potrząsnął głową i cofnął się, bo chciał zobaczyć, czemu nagle zapadła cisza. Obraz był... niezwykły, mówiąc delikatnie. Przedstawiał karykaturę Hefana wymachującego nad głową rubinową kolią. Dodatkowo jechał na białym króliku w goglach roboczych, który jeszcze trzymał w pyszczku piękną, czerwoną różę. Jakby tego było mało, puchate zwierzątko skakało po górze złotych pomarańczy z piekielnym ogniem w tle. Hałas wybuchnął nagle. Jedni klienci parskali zgorszeni, inni jęczeli i odwracali wzrok, a pozostali ryczeli śmiechem. Miedziany kieliszek z brzękiem wypadł zszokowanej Nissare z ręki. - Niech mi ktoś powie, że nie przyłożyłam do tego ręki... - To nie na moje nerwy. - Atrox jednym łykiem opróżnił kielich. - Już wcześniej mnie to ciekawiło... Kto namalował króliczka? - Malgran przekrzywił głowę. - Ja! Też myślałam nad kolią, ale widzę, że Lora wykorzystała ten pomysł. - Kogita podeszła bliżej, by lepiej przyjrzeć się rubinowemu naszyjnikowi. - Santorinie, Ty jesteś chyba chory na umyśle. - szepnęła Lora, bawiąc się pustym naczyniem. - "Nie prawda! Pomysł jest świetny! Malgran, zrobimy coś takiego dla Almariel?" - zagadnął Eldar, który zerknął do tawerny przez okno, szczerze zaciekawiony nagłym rumorem. Malgran wymownie przejechał dłonią po twarzy. Podobny gest wykonał Impek, ale z innego powodu niż pomysł smoka. Chochlik trząsł się, posiniał, po czym podszedł do Santorina i zaczął szarpać go za nogawkę. - Pojebało cię, krwiaku pieprzony! Takie rzeczy...! - zaczął. Lekko wychylił się zza nogi wampira, by ujrzeć wszechobecne zgorszenie na twarzach celebrujących. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Tyle złego się stało jedynie z powodu podobizny? JEGO podobizny? Całe to obrzydzenie, niedowierzanie, bolesne grymasy? Zacisnął pięści na spodniach wspólnika. - To jest piękne! - wybuchnął płaczem i zaczął smarkać w czerwoną szarfę Santorina.
Mężczyzna siedzący na koźle niczym nie różnił się od innych Cherończyków. Był to niewysoki człeczyna, nieco otyły i z wiecznie znudzoną mordą, po której od razu dało się poznać tendencję do spożywania znacznych ilości alkoholu. Gdyby się nad tym zastanowić... Widział ktoś NIE pijącego Cherończyka? Albo takiego, co nigdy żonki nie zdradził, nie tańczył albo ma komplet zębów? Monotonię podróży, całkowicie wypełnioną klekotem kopyt zwalistego gorgona i skrzypieniem osi wozu, przerwał głuchy łomot spoconej dłoni w płachtę oddzielającą wnętrze wozu i woźnicę. - Za trzy kwadranse będziemy na miejscu. - Zawyrokował obwoźny sprzedawca. Atrox podniósł rękę do twarzy, nieśpiesznie podłubał pazurem w oku, po czym usiadł na dywanie, który kilka godzin wcześniej rozłożył w ramach prowizorycznego posłania. Niemal natychmiast wściekle pomarańczowa kreacja spadła mu na głowę. Zaczął szarpać się z kiecką, co by jej nie podrzeć albo podrzeć w jak najmniejszym stopniu. Później nadleciała podwiązka, którą z głośnym trzaskiem pękających koronek zdarł z rogu. Obrócił się i spiorunował wzrokiem Lorettę Fleront, podopieczną od lat przeszło szesnastu. - Pani, nie wypada ciskać bielizną na lewo i prawo. Ale ona nie słuchała, jak wariatka szalała w swoim kufrze podróżnym i wywalała zeń wszystko: sukienki, halki, majtki, staniki, rękawiczki, a nawet jedwabną maseczkę na twarz rzekomo przydatną przy zasypianiu. W pewnym momencie w kierunku Atroxa poszybował zdobiony perełkami pantofelek, ale chybił celu i wyleciał z powozu. - Boże, nie mam się w co ubrać! Aż go dreszcz przeszedł, kiedy zaczęła wzywać bóstwa na pomoc. Dziewucha nigdy się nie nauczy, żeby tak nie... bluźnić. Wiele kosztowało go zachowanie profesjonalizmu. - Zapewniam Cię, Pani, że masz. Po prostu już dawno byś coś znalazła, gdybyś takiego burdelu nie robiła. Jeszcze coś tutaj zostawisz i ten łachmyta, co nas wiezie, będzie miał dodatkowy towar lub zacznie dopuszczać się różnych perwersji. Delikatna, nieco pyzata buzia usiana piegami zwróciła się ku niemu. Piwne ślepka zerkały podejrzliwie, a wydęte czerwone usteczka wiele mówiły o nastroju właścicielki. Loretta przekrzywiła blond główkę. - Batrox...? Sugerujesz, że jestem głupia? - Nie to miałem na myśli... Ehh, zapomnij, Pani, że cokolwiek mówiłem... Wóz nareszcie stanął. Atrox wyskoczył na wyssane z życiodajnej wilgoci klepisko i dość krytycznie popatrzył na fasadę przybytku, jeżeli w ogóle można to było tak nazwać. Jedna stłuczona latarnia, okiennica wisząca żałośnie na ostatnim zawiasie, a sądząc po plamie na ścianie ktoś się tam przed chwilą wyszczał. Aż stęknął na myśl, jakież to potworności dzieją się wewnątrz gmachu. Tylko i wyłącznie wieczorne ciemności powstrzymywały go przed znokautowaniem domokrążcy oraz pognaniem gorgona w dalszą drogę. W trudem odczytał napis na szyldzie. "Uśmiech Fortuny"? Nosz, kurwa, w którym miejscu?! Wrócił do wozu, gdzie już czekała na niego Loretta . Wcisnęła się w granatową sukienkę z wyszywanym na boku różanym wzorem. Złapał ją ostrożnie w talii i zestawił na ziemię, jak małe dziecko. Okazały kufer, z którego poupychane naprędce ubrania wystawały niczym pierwsze lepsze szmaty, chwycił za fikuśną rączkę i zarzucił sobie na grzbiet. Kiedy przekroczyli próg przybytku, jakiś wieśniak przeleciał im przed nosami, a tuż za nim następny, bo chciał dorwać oponenta. Atrox uniósł wysoko brwi, popatrzył za kmiotkami i doszedł do wniosku, że nawet w jego... ekhem... "ojczyźnie"... nie dzieją się aż tak dantejskie sceny. Kątem oka dostrzegł, iż Loretta drży, więc pochylił się, by szepnąć jej do ucha, bo normalnie nie byłby w stanie przekrzyczeć tego harmideru. - Jeżeli się Panienka boi, możemy ruszyć dalej. Tamten łachmaniarz może jeszcze nie odjechał... Zachowanie młódki po raz kolejny udowodniło Atroxowi, jak bardzo pogorszyły się jego umiejętności w kwestii odczytywania myśli nastolatków. - Ahh, popatrz tylko! Jakie to miejsce jest żywe! Ile rozmów, ile muzyki, jakie tłumy! Wspaniałe! Nie to co zamek tatinka! ...Tylko ciekawe jak znajdziemy mojego narzeczonego...? - Nie wiem, ale może Pani się rozejrzeć. Tylko, proszę, dyskretnie. Myślę, że nic gorszego niż złapanie dżumy Cię nie spotka. Nim się spostrzegł, Loretta już gdzieś pociekła. Westchnął z rezygnacją, te nastolatki... Powiódł wzrokiem dookoła. Większość osób w miarę możliwości usuwała się na boki, kiedy szedł do upatrzonego stolika. Postawił kufer podróżny na podłodze, przez oparcie zdezelowanego krzesła przewiesił krótką pelerynę obszytą futerkiem i rozsiadł się wygodnie. Oparłszy łokcie na brudnym blacie, obserwował podopieczną, jak lata od faceta do faceta, przygląda się badawczo, coś tam zagadnie, a jednemu długowłosemu blondynowi niemal zajrzała do talerza. - Santi, co mu? - Mam nadzieję, że umrze... - No właśnie nie wiem, co mu jest, ale wygląda, jakby miał się zesrać ze szczęścia. Dwójka pracownic z szefem na czele z wytrzeszczonymi oczami przypatrywała się chochlikowi, którego zachowanie znacznie odbiegało od normy: zaciskał pięści pod brodą, usta zassał i trząsł się, jak te maleńkie pieseczki bogatych dam. Maniakalnie się w coś wgapiał i nikt nie wiedział o co chodzi, aż paskuda nie dała upustu emocjom. Złapał brudnymi łapskami wampira za przysłowiowe klapy, po czym zaczął energicznie nim potrząsać. - Demon! Jebany demon, krwiaku! To prawdziwy demon! - Impek... powoli... Chochlik puścił wspólnika i dał koślawego susa z baru. Przemykał między nogami klientów, niczym najprawdziwszy mistrz sztuk szczurzych, aż dotarł w okolice stolika, przy którym siedział rogaty jegomość. Wyjrzał konspiracyjnie zza taboretu. Tak! DEMON! Tchnęło od niego złem na milę! Głowę ułożył na ramionach, chyba drzemał. Na dole mówiło się, że im piekielniak potężniejszy, tym więcej śpi, bo energii potrzebuje. Ta perspektywa podobała się Zgredowi daleko bardziej i nie zamierzał godzić się z opcją zmęczenia bądź znudzenia. Wreszcie na świecie zapanuje właściwy porządek! Pokrzepiony ta myślą podpełzł bliżej i wskoczył na krzesło obok. Miarkował chwilkę, aż podjął decyzję. Wyciągnął łapsko, by dotknąć rogu czy na pewno prawdziwy, a nie dorabiany, bo takie rzeczy na dole też się zdarzały. Wtem zastygł w tej pozycji, kiedy mężczyzna powoli podniósł głowę i zaczął przewiercać konusa wzrokiem. Imię: Atrox Nazwisko: Balzigeer Przydomek: Większość ludzi ma problemy z pełnym wymówieniem bądź zapamiętaniem jego miana, więc ktoś wpadł na pomysł, by skrócić je do dźwięcznego "Batrox". Wiek: Nieznany Rasa: Demon Wygląd: Jak na wojownika przystało, kawał zeń chłopa zarówno wzrostem, jak i muskulaturą. Twarz o ostrych rysach zazwyczaj jest zastygła w pokerowym wyrazie, lecz gdy przydarzy mu się uśmiechnąć, pokazuje ostre kły. Niestety, owej wesołości nie podzielają oczy, w których na tle czerni rzekomych białek ogni się czerwono-złota tęczówka z pionową źrenicą. Cechą charakterystyczną są wystające z burzy kruczych włosów pokaźnych rozmiarów, zakrzywione do tyłu rogi. Na jednym z nich tkwi złota klamra z ozdobnymi żłobieniami, nijak pasująca do dyndającego w uchu rubinowego kolczyka na srebrnym łańcuszku. Pierś Atroxa poryta jest drobnymi bliznami, które w zagadkowy sposób układają się w konkretny wzór imitujący kolię. Demony posiadają pewną fanaberię, ludzie mawiają "bzika", na punkcie odzieży w ciemnych barwach i nie ważne, jak bardzo Atrox jest odmienny mentalnie, to zboczenie dopadło i jego. Przeważnie nosi burgundowy kubrak, czarne spodnie, solidne buty z utwardzonej skóry oraz nabite niewielkimi ćwiekami karwasze. W przeciwieństwie do pobratymców nie posiada skrzydeł, ale ostał się sczerniały ogon zakończony subtelnym grotem. Charakter: Zaskakująco spokojny, zważywszy na jego demoniczne pochodzenie. Cierpliwość, jaką siłą rzeczy musi wykazywać by nie ocipieć w tym padole, uczyniła z niego doskonałego słuchacza, trzeźwego doradcę i ostrożnego łowcę - ci, którzy mieli okazję przebywać w jego towarzystwie dłużej niż kilka godzin, mawiają, iż ma nieco "tatusiowe" podejście. Właśnie te odczucia pozwalają mu wkradać się w łaski innych, ponieważ za metodę manipulacji obrał sobie dawanie ofierze złudnego poczucia bezpieczeństwa, mylące chodzenie na ustępstwa, aby w efekcie końcowym całkowicie znalazła się na jego garnuszku. W ferworze walki wszelkie dobrotliwe gierki odchodzą w zapomnienie, gdyż jego pole widzenia ogranicza się do przeciwnika, któremu nie popuści, choćby miał za nim poleźć na koniec świata. Mimo delikatnego dystansu do ziemskich uciech, grze w kości czy karty nie odmówi. Zdolności: Magia ognia nie jest mu obca. Preferuje walkę kontaktową przy pomocy całej gamy broni, którą bez większego wysiłku przywołuje. Jest jednak pewien haczyk - jej wymyślność, a co za tym idzie, skuteczność są w pełni zależne od tego, ile złego ma na sumieniu ten, kto go przywołał. Spora krzepa pozwala Atroxowi podnosić znaczne ciężary. Stanowisko: Rzemieślnik, Strażnik. Historia: Termin "nefilim" to miecz obosieczny - może odnosić się do pół-anioła z domieszką ludzkiej krwi, ale również do człowieka, który po śmierci stał się demonem ze względu na popełnione okrucieństwa. Czy jest to skaza dla rasy? A może zaszczyt? Bowiem trzeba zdrowo nagrabić sobie, by dostąpić "wywyższenia"... Balzigeer nie urodził się demonem i w przeciwieństwie do większości sobie podobnych, pamięta poprzednie wcielenie. Za życia, o ile można tak powiedzieć, dopuszczał się najgorszych gwałtów, mordów i rabunków, lecz wszystko z rozkazu panujących bądź na hasło urzędników kościelnych. W myśl klasycznego "krzewienia dobra mieczem". Mimo działań w dobrej wierze, los osądził go inaczej... Dzisiaj jest Wasalem, co znaczy mniej więcej tyle, że jest bezpośrednim podwładnym potężniejszego od siebie potwora-arystokraty, narzędziem do spełniania ludzkich zachcianek, aby pan mógł umocnić swą pozycję na arenie politycznych podchodów. Obecnie? Od kilkunastu lat "spełnia się życiowo" w roli opiekuna Loretty Fleront, młodziutkiej szlachcianki, przez której pomysły przyjdzie mu niedługo osiwieć...
Life is a tragic folly Let us laugh and be jolly Away with melancholy Bring me a branch of holly Life is a tragic folly A. Symons. (motto z Joseph Conrad: Twix Land and Sea) Z końcem września 1888 roku do Port-Louis na wyspie Mauritius (Ocean Indyjski) przypłynął z Sydney, trasą przez Cieśninę Torresa, z ładunkiem nawozów sztucznych, mydła i łoju bark Otago. Armatorem żaglowca była firma Black Diamond Line a właścicielami firmy i żaglowca, Henry Simpson & Sons. Otago był jedynym żaglowcem tej firmy a czarterowało go w rejsie na Mauritius inne przedsiębiorstwo, którego dyrektorem urzędującym w Port-Louis był Paul Langlois. Jednostką dowodził trzydziestoletni kapitan Konrad Konkorzentowski, jak donosiła australijska gazeta The Sydney Morning Herald zniekształcając nazwisko Konrada Korzeniowskiego (z kolei Lloyd’s Register w dokumentach na rok 1888 podał nazwisko kapitana Otago jako Korneowski). W oczekiwaniu na korzystny fracht na rejs powrotny do Australii, ale również z braku mat jutowych do wyłożenia ładowni żaglowca (spłonął magazyn z matami) przed umieszczeniem w nim cukru (tak pisze Z. Najder, choć być może powodem był brak trzykorcowych worków jutowych do pakowania cukru?), młody kapitan – wytworny gentleman, z doskonałą znajomością języka francuskiego („capital chap, though queer to look at”, jak powie o nim poznany kilka lat później na Torrensie John Galsworthy), szybko nawiązał bliższe kontakty z miejscowym high society – potomkami dawnych kolonistów francuskich, mówiących wykwintną, archaiczną francuszczyzną epoki przedrewolucyjnej. Korzeniowski nie ograniczał się tylko do kurtuazyjnych wizyt. Poznany wcześniej kapitan francuskiej marynarki handlowej Gabriel Renouf wprowadził go do domu swojej siostry, zamężnej z wysokim urzędnikiem kolonii p. Louisem Edwardem Schmidtem. Postój żaglowca przedłużył się do blisko dwóch miesięcy, więc czasu było aż nadto do nawiązania bliższych znajomości. Częste wizyty u Państwa S., podwieczorki na Otago dla całej rodziny, albo przejażdżki powozem w interior do kawiarni ogrodowej – oto co wypełniało czas młodego kapitana. Oprócz zamężnej siostry kpt. Renoufa, były tam jeszcze dwie inne, młodsze siostry. Jedna nich, 26-letnia Eugénie, zawładnęła sercem i uczuciami młodego kapitana z Otago do tego stopnia, że próbował się oświadczyć. Niestety panna była już zaręczona i zawiedziony kapitan szybko opuścił wyspę (z ładunkiem cukru – 500 ton ? – z którego produkcji wyspa słynęła a także, być może, z … ziemniakami ?, ale o tym – dalej). Ślad owej „przygody” zaistniał po latach w twórczości Josepha Conrada, w opowiadaniu portowym („harbour story”) A Smile of Fortune, zamieszczonym w tomie Twixt Land & Sea. Tales (pierwsze wydanie książkowe w 1912 r.): narrator, młody kapitan próbuje nawiązać flirt z panną Alice Jacobus, która mieszka z ojcem, lokalnym handlowcem – przedsiębiorcą przeładunkowym, w domu otoczonym „niebrzydkim starym ogrodem” okolonym murem; jedynym w mieście ogrodem kwiatowym. Być może panna Eugénie Renouf była pierwowzorem Alicji Jacobus: „ponurej, biernej ofiary losu”, ale – jak się okazuje w owym czasie w Port-Louis jedyny ogród różany był przy domu miejscowego przedsiębiorcy przeładunkowego a jego córką była 17-letnia … Alice Shaw. Joseph Conrad po latach wspominając dawne „przygody” – flirt a może nawet romans (a nie zdarzyło mu się to – owo wspominanie!!! – nigdy więcej), na odległej wyspie w archipelagu Maskarenów i budując wokół tych przygód własną fantazję, świat fikcji literackiej, mógł mieć na uwadze również inne, zasłyszane historie. Otóż przez te wszystkie dni oczekiwań Otago i innych żaglowców na ładunek i … worki jutowe (w owej „Perle Oceanu”, z której sączy się na świat dużo słodyczy”, cumowało w okresie kampanii cukrowej, nawet kilkanaście żaglowców, jak podaje wspomniany wcześniej Paul Langlois), ich kapitanowie w godzinach południowych spotykali się u jedynego, od ponad trzydziestu lat, agenta frachtowego na wyspie w Port-Louis – u „Papy Krumpholtza”. Różnym opowieściom, jak to w gronie marynarzy, zapewne końca nie było; wiadomościom nawigacyjnym, plotkom portowym, opiniom o armatorach, o innych portach, wyspach. „Papa Krumpholtz” pamiętający lata pięćdziesiąte na wyspie, niejedną historię słyszał; również z bliższych i dalszych stron. Młody kapitan z Otago mocno wyróżniający się wśród prostych, nieokrzesanych kapitanów swoją aparycją, manierami, ale również dziwnie brzmiącym nazwiskiem nie mógł nie zwrócić uwagi starego agenta frachtowego. A „Papa Krumpholtz” czy nie mógł nie słyszeć przed kilkudziesięciu laty o innym równie młodym kapitanie o podobnie obco brzmiącym nazwisku? Kpt. Adam Piotr Mierosławski, bo o nim to mowa, od początku lat 40-tych żeglował w tych stronach; „odkrył” i objął w posiadanie zapomniane od ponad 200. lat Wyspy Świętego Pawła i Amsterdam; objął w posiadanie pod flagą francuską, pod zarządem wysp burbońskich (Reunion). Mierosławski żeglował między Afryką, Australią i Azją handlując oraz łowiąc ryby, foki i perły; bywał również na leżącej na szlaku jego wypraw, oddalonej zaledwie o 110 mil morskich od Mauritius wyspie Reunion, właściwie w porcie Saint-Denis; spotykał się z miejscowymi kolonistami francuskimi i ich rodzinami. Pewnego razu, pobyt zapewne się przedłużył – czy tylko z powodu oczekiwania na fracht?, młody kapitan nawiązał kontakty towarzyskie. Skutkiem tego wytworzył się romans i w efekcie Mierosławski poślubił córkę bogatego kolonisty pannę Rozalię Cayeux. Niestety żona umarła miesiąc po ślubie; być może zabrała ją epidemia cholery. Mierosławski wrócił na morza i oceany; rejs do Australii zakończył się rozbiciem statku u jej brzegów. Szybko przezwyciężył trudności, nabył kolejny statek (a właściwie zbudował na Mauritius żaglowiec i nazwał go Le Pilote) po czym żeglował do Australii i z powrotem na Mauritius. W drodze powrotnej, w niejasnych do końca okolicznościach zapadł na zdrowiu i zmarł; ciało zwyczajem morskim – oddano morzu. Dziwnie podobnie łączą się romanse młodych kapitanów: Korzeniowskiego na Mauritius i Mierosławskiego na Reunion, z fikcyjnymi przygodami sercowymi młodego kapitana w Uśmiechu Fortuny. Na przestrzeni zaledwie ćwierćwiecza, na archipelagu Maskarenów, na dwóch leżących blisko siebie wyspach Mauritius i Reunion rozegrały się wydarzenia zadziwiająco podobne, które dla młodych, polskich kapitanów, prawie równolatków były niczym uśmiech fortuny, szczęśliwego, ślepego losu; i jak to zwykle bywa, był to uśmiech przelotny, wciągający na chwilę, ale jakże mocno zmieniający losy, poruszający serca, uczucia. Obie wyspy, zarówno Mauritius dla Konrada Korzeniowskiego jak i Reunion dla Adama Piotra Mierosławskiego były tylko uśmiechem bogini Fortuny, czy też uśmiechem szczęścia, jak przetłumaczono ten zwrot w pierwszym polskim wydaniu z 1925 r. “Yes, Mr. Burns, (….) Quite a smile of fortune” – mówi kapitan żaglowca do swojego pierwszego oficera w A Smile of Fortune. Uśmiech Fortuny jawił się I oficerowi z Otago, Mr. Burnsowi, w potrojonym każdym funcie gotówki, zainwestowanym przez kapitana w ziemniaki (17 ton – jako „prywatny” fracht; przebicie ceny sprzedaży w Melbourne było trzykrotne; niezły deal; pragmatyczny, obeznany z interesami wuj Tadeusz Bobrowski byłby dumny ze swego siostrzeńca). Uśmiech Fortuny, tam na wyspie Mauritius, niespełnione uczucia, kazały kapitanowi zrezygnować z upragnionego dowodzenia żaglowcem. Dla Josepha Conrada A Smile of Fortune okazał się sukcesem, swoistym uśmiechem szczęścia; czytelnicy przychylnie przyjęli opowiadanie, zadowolony był również wydawca popularnego miesięcznika ilustrowanego The London Magazine, gdzie „harbour story„ ukazało się w lutym 1911 r. Jeśli opowieści „Papy Krumpholtza” sięgały kilkadziesiąt lat wstecz i padło w nich nazwisko „Mierosławski”, to tym bardziej mogło ono zwrócić uwagę Konrada Korzeniowskiego z Otago i przypomnieć wydarzenia sprzed ćwierćwiecza z dalekiej Polski, Warszawy – wszak jego ojciec Apollon Korzeniowski był mocno zaangażowany w przygotowania do powstania styczniowego, którego jednym z dyktatorów był Ludwik Mierosławski (wśród zarzutów władz carskich wobec Apollona Korzeniowskiego był zarzut uczestnictwa w „komitecie Mierosławskiego”) – starszy brat Adama Piotra, żeglarza i capitaine au long cours. (zs) __________________________________________________ F O T O Wyspa Św. Paweł. Fot. W. Jacobson Wyspa Św. Paweł; wejście do zatoki utworzonej w miejscu po kraterze wulkanicznym. Fot. W. Jacobson Wyspa Amsterdam. Fot. W. Jacobson Wojciech Jacobson na Concordii, w tle Wyspa Św. Paweł. Fot. z arch W. Jacobsona